Hej!
Azjatycka pielęgnacja na dobre zagościła mojej łazience. Uwielbiam demakijaż olejami, pokochałam pianki do mycia twarzy oraz żelowe tonery wklepywane w wilgotną skórę. Azjatyki słyną z niepowtarzalnych konsystencji oraz dziwnych składników. Dlatego chętnie wprowadzam do swojej pielęgnacji nowe kosmetyki. I także dlatego skusiłam się na Asian Box vol.4 . Niestety box mnie trochę rozczarował pod względem zawartości. Niemniej jednak wszystkie produkty w nim zawarte zostaną przeze mnie wykorzystane.
Mój pierwszy Asian Box.
W boxie przede wszystkim znalazło się bardzo dużo masek płachcie. Uwielbiam ten rodzaj maski, gdyż są bardzo wygodne i łatwe w użyciu. Nie trzeba ich zmywać (w większości przypadków), a po dobrej masce nie muszę już nic nakładać.
Sok na dobry początek.
Maseczkę z serii Juicy miałam już kiedyś okazję używać, ale w wersji pomidorowej. Wersja z miodem okazała się świetna. Pięknie pachniała miodem, tak słodko, naturalnie. Całe szczęście esencja nie okazała się lepka. Po zdjęciu maski skóra była bardzo dobrze nawilżona i odżywiona . Esencji w opakowaniu było bardzo dużo. Ja zawsze te nadwyżki wsmarowuję w szyję i dekolt. Naprawdę polecam maseczki z tej serii, pomidorowa też była bardzo fajna, ale zdecydowanie delikatniejsza niż ta. Chętnie wypróbuje inne warianty.
Coś do oczyszczania.
Zestaw oczyszczający do twarzy. Pierwszym etapem jest chusteczka do zmywania zanieczyszczeń. Jest ona mocno nasączona płynem i bardzo dobrze daje sobie radę ze zmyciem makijażu. Można nią zmyć także makijaż oczu, gdyż nie powoduje szczypania. Świetnie sprawdziła mi się na wyjeździe. Drugim etapem jest maska w płachcie, która ma za zadanie oczyścić pory, a następnie je zwęzić. Niestety po jej użyciu nic takiego nie zauważyłam. Była ona bardzo przeciętna i nie zauważyłam, aby jakoś nawilżyła moją skórę.
Ahhh te zaskórniki.
Wrażenia nie zrobił na mnie również zestaw do oczyszczania zaskórników na nosie. Co prawda nie mam z tym problemu, ale postanowiłam go przetestować na nosie mego męża. Pierwszym etapem jest plaster, który ma za zadanie otworzyć i rozpulchnić zanieczyszczone pory. Następnie nakładamy na 15 minut plaster, który po tym czasie zrywamy zdecydowanym ruchem. Ma on oczyścić i niejako wyrwać wszelkie zanieczyszczenia, które widzimy jako czarne kropki na nosie. Chyba nie jest to zbyt przyjemne doznanie. Na końcu nakładamy plaster z esencja, która pory obkurcza. Na całość trzeba poświecić ok 30-40 minut.
Efekt: żaden 😔
Fenomen ślimaka.
W pudełku znalazłam też Intensywnie nawilżającą i regenerującą maskę ze śluzem ze ślimaka. I rzeczywiście właśnie tak ona działała. Moja cera bardzo lubi ten składnik. Jest po nim mocno nawilżona, wygładzona i jakby rozpulchniona. Bardzo lubię te maseczki i chętnie do nich wracam.
Dużo i kolorowo.
Największą ilość masek stanowiły te z Serii Essence. Bardzo podobają mi się ich opakowania. Są kolorowe, z wyraźnymi zdjęciami i łatwo można znaleźć tę, która chcemy użyć. Na duży plus jest także ich otwarcie, gdyż mamy zawinięty jeden rożek. Łatwo nim otwieramy całą maskę bez użycia nożyczek. Maski są świetnie nasączone, ale nie kapie z nich, ani nie zostaje dużo płynu w opakowaniu. Jest to odpowiednia ilość płynu. Bawełniana maska jest cieniutka i świetnie przylega do skory. Niestety kilka masek było niezbyt dobrze wyciętych, dziury na oczy było bardzo duże. Ale takie maski trafiły mi się chyba ze 2 może 3.
Miałam wiele rodzajów tych masek i muszę stwierdzić, że ich działanie jest bardzo do siebie podobne. Przede wszystkim świetnie nawilżają cerę. Jest ona po nich idealnie napompowana wodą i bardzo miła w dotyku. Jednak było kilka masek, które wyróżniły się swoim działaniem.
Maska różana. Pierwsze co mnie urzekło po jej otwarciu to przepiękny różany zapach. Maska bardzo dobrze koi podrażnienia i zaczerwienienia cery. Nada się dla osób z cerą naczynkową czy wrażliwą.
Maska cytrynowa miała przede wszystkim bardzo dobre właściwości odświeżające oraz wybielające cerę. Myślę, że stosowana regularnie mogłaby uporać się z przebarwieniami potrądzikowymi.
Maska z masłem shea. Zdecydowanie moja ulubiona. Moja skóra uwielbia ten składnik i wchłonęła esencję jak gąbka. Esencja którą była nasączona była jakby gęstsza, bardziej kremowa. Ta maska świetnie odżywiała moja skore i nie musiałam już po niej stosować kremu.
Maska z zieloną herbatą oraz maska z ogórkiem. Obie były bardzo delikatne, ale świetnie nawilżały i odświeżały skórę. Były idealne podczas lata. Miały niezbyt mocny, ale odświeżający zapach.
Efekty przy regularnym używaniu.
W związku z tym, że miałam tych masek naprawdę dużo, to postanowiłam na swojej skórze wypróbować ich działanie przy regularnej aplikacji. Co prawda nie robiłam tego codziennie, ale 3 razy w tygodniu, czyli średnio c drugi dzień. Starczyło mi tych masek na ok miesiąc. W tym czasie nie używałam innych masek. Przed każdą aplikacją robiłam delikatny peeling. I muszę Wam przyznać, że moja skóra była rewelacyjnie nawilżona. Często borykam się z przesuszeniami na brodzie i policzkach. A podczas tej kuracji wszystkie te moje bolączki całkowicie zniknęły. Przestałam mieć problem ze zmarszczkami w okolicach oczu oraz zmarszczką na czole, które pojawiają mi się zawsze, gdy moja skóra krzyczy "PIĆ!"
Minusem takiej kuracji może być jej cena, gdyż maski w płachcie są dosyć drogie, nawet za te najtańsze musimy zapłacić w polskich sklepach 8-10 zł/szt. Jednak na pewno warto polować na okazje i kupować sety masek w promocyjnej cenie. Ja też często nasączam własne płachty swoimi własnoręcznie stworzonymi esencjami (np sokiem z aloesu i ulubionym olejkiem). Taka maska stosowana regularnie również przynosi bardzo dobre efekty.
A Wy, używacie masek w płachcie?
Czy preferujecie raczej te zwykłe, kremowe?
Miłej niedzieli!
EMI